Zbyt wielu katolików świeckich skarży się na jakość kazań, obciążonych moralizatorstwem i polityką, aby uznać te głosy za przejaw niezrozumienia „społecznej roli Kościoła” i chęci zamknięcia go w kruchcie. Głosy krytyki są świadectwem głodu Słowa Bożego. Słowa Jezusa: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8, 32) – nie odnoszą się przecież jedynie do prawdy o wymiarze społecznym chrześcijaństwa. Jak często, zresztą, pouczenia tego rodzaju z ambony mijają się z duchem Ewangelii i nauką Kościoła! Wiele kazań w naszych kościołach choruje na „bieżączkę” – komentowanie tego, co aktualnie się dzieje w polityce, życiu społecznym. Nierzadko ten komentarz jest wypowiedziany w zjadliwym tonie i podszyty agresją.
Kaznodzieja nie może być człowiekiem podirytowanym, ale zatroskanym o duchowy rozwój swoich słuchaczy. Ludzie w mig rozpoznają, zarówno po tonie głosu, jak i doborze tematów, intencje księdza mówiącego kazanie: czy chce komuś „dokopać” czy coś wyjaśnić, pomóc w zrozumieniu, poprowadzić do wolności przez głoszenie prawdy Jezusa i Kościoła?
Dużą popularnością cieszą się w niektórych kościołach homilie typu „serial w odcinkach”. Kapłan podejmuje się przez jakiś czas wyjaśniać prawdy wiary: Credo, Przykazania, Sakramenty, Błogosławieństwa itp. Okazuje się, że takie Msze gromadzą największą ilość wiernych. Są oni przy tym wdzięczni, gdy mówi się prosto o najbardziej podstawowych rzeczach.
Dobór czytań mszalnych jest wielkim skarbem w odnowionej Liturgii. Stwarza on szansę rozwinięcia określonego tematu, podpowiedzianego przez Słowo Boże. Ludzie, wychodząc z kościoła, nie muszą zastanawiać się, „co ksiądz usiłował dziś powiedzieć”, lecz mają do przemyślenia jeden łatwy do nazwania wątek, ewangeliczną „perłę”. Jej blask może oświecać codzienność widzianą oczami Boga, interpretowaną w świetle Jego mądrości. Mówi On do każdego z nas:
Popatrz na swoje życie w nowy sposób: stań w tym miejscu, gdzie sprawy, z którymi się borykasz zyskują inny wymiar.
Myśli Boga nie są naszymi, uczymy się je pojmować niekiedy z wielkim trudem. Jesteśmy więźniami „mądrości tego świata”. Głoszone słowo podczas Eucharystii ma „moc burzenia dla Boga warownych twierdz” – naszych oporów, barykad stawianych Jego Mądrości i Miłości. Liturgia jest uprzywilejowanym miejscem dla ukazania się mocy Słowa. W niej bowiem łaska uobecnia, „zagęszcza” wszystkie chwile, kiedy Bóg przemawiał wśród znaków i cudów. Jeśli kapłan umie z pokorą włączyć się w ten rwący nurt Słowa – potężny jak kaskady wód spadające z gór – może spełnić rolę proroka:
Oto kładę moje słowa w twoje usta. Spójrz, daję ci dzisiaj władzę nad narodami i nad królestwami, abyś wyrywał i obalał, byś niszczył i burzył, byś budował i sadził (Jr 1, 9-10.).
„Ziemskie”, często bardzo dalekie od Ewangelii myślenie musi runąć aby „na skale” powstawał nowy dom.
Co jednak zrobić, kiedy nasz lokalny kaznodzieja nie jest sługą Słowa, lecz niewolnikiem na przykład własnych politycznych preferencji. Sytuacja w wielu naszych parafiach będzie dopóty chora, dopóki nie stanie się czymś normalnym, że ludzie potrafią wyrazić osobiście księdzu brak własnej zgody na jego potępiające, podszyte agresją kazanie. Niejednokrotnie byłem świadkiem, jako uczestnik pielgrzymek hippisowskich, gdy jakiś długowłosy ostentacyjnie opuszczał Kościół, usłyszawszy bulwersujące go słowa. Hippisi w wielu sprawach mogą stanowić dobry przykład, jak żyć Ewangelią, powyższa jednak reakcja nie jest ewangeliczna. Ostatnio wszakże zdarza się coraz więcej podobnych sytuacji w polskich kościołach. W jednej z wielkomiejskich parafii, skądinąd naprawdę sensowny kapłan, chlapnął na kazaniu, że elektorat pewnego lewicowego polityka, znajdujący się w tym Bożym domu, powinien klęczeć za pokutę przez całą Mszę. W tej samej chwili Kościół opuściło trzy czwarte ludzi. Nie wiadomo, czy wrócą jeszcze. To nie były mądre ani też potrzebne słowa proboszcza, ale i ludzie zareagowali nie po chrześcijańsku. Dlaczego nie wybrali się do duszpasterza po Liturgii, żeby wyrazić mu swoją dezaprobatę i niezgodę na to, co powiedział?
Otóż sprzeciw ewangelicznie rozumiany naprawdę różni się nieco od hippisowskiej kontestacji. Jest bowiem sposobem, w jaki okazujemy sobie w Kościele miłość. Mój brat ma prawo zgrzeszyć, natomiast ja mam obowiązek upomnieć go w trosce o niego samego i całą naszą wspólnotę.
Kiedyś słyszałem siedemnastowieczną historię o pewnym dominikaninie z Bochni, który na kazaniach wygadywał straszliwe rzeczy. Zła sława tych koszmarnych wyczynów kaznodziejskich dotarła do Krakowa, do tamtejszego klasztoru dominikanów. Jeden z mieszkających w nim braci wybrał się więc w drogę, a gdy po dwóch dniach dotarł na miejsce, dał po prostu z miłością w mordę swemu błądzącemu konfratrowi. Ów natychmiast otrząsnął się z otumanienia, w jakie pozwolił się usidlić diabłu. Ta historia napisana jest w konwencji znanych anegdot o Ojcach pustyni i to powinno dać nam klucz do jej właściwej interpretacji. Podobne bowiem sytuacje „upomnienia braterskiego” (choć sama czynność rzadko była związana z pięściarstwem) zdarzały się i wówczas, a sedno sprawy tkwiło w długich kilometrach, które trzeba było pokonać. Stąd sam sposób powiedzenia, że „źle robisz” stawał się w oczywisty sposób darem miłości, nie zaś aktem wściekłości: „Szedłem z tak daleka do ciebie bracie, bo zależy mi na tobie”.
Przed wieloma z nas, zwłaszcza chyba jednak dotyczy to sióstr i braci świeckich, stoi to niełatwe zadanie: „wybrać się w drogę”, aby upomnieć, sprzeciwić się, ilekroć ktoś usiłuje zamknąć nasz Dom na „cztery spusty”: lęku, agresji, podejrzliwości i pomówień. Ta droga jest naprawdę długa i mozolna: trzeba przebyć lęk przed gniewem, urażoną ambicją człowieka, który nie przywykł słuchać krytycznych uwag. Do przebrnięcia jest również własna niepewność, czy aby mi, przeciętniakowi, wolno mieć rację. Może faktycznie Dobrą Nowinę należy chronić w rękawicach bokserskich? Trud tej drogi polega także na zaufaniu, że Prawda nas wyzwoli. Że tylko na niej Kościół może z mocą wzrastać i ogarniać sobą świat. Bezpieczniej i wygodniej jest niekiedy robić swoje, ale Duch Święty przynagla nas do jedności. Ta zaś nie może opierać się na udawaniu, że się nie słyszy i nie widzi ewidentnych błędów.
Wojciech Jędrzejewski OP http://mateusz.pl/mt/wj/fz/11.asp